 |
fot. Błażej Perdek
www.blazejperdek.pl
Autor: Magdalena Poprawa
ETERyczne bomby we Wrocławiu! Atlas Like, Król, Tomek Makowiecki i xxanaxx wystąpili we wrocławskim Klubie Eter 1 marca. Przeczytajcie naszą relację z tego koncertu.
|
Szczerze powiedziawszy, nie można lepiej rozpocząć meteorologicznej wiosny, niż koncertem, którego line-up od momentu ujawnienia przyprawiał o ciarki. Młodzi i gniewni z Atlas Like, charyzmatyczny i specyficzny Król, Tomek 'Zwierzę Sceniczne' Makowiecki i magicznie władający nogami i rękoma publiczności xxanaxx. Nie, zdecydowanie nie mogło być mowy o jakimkolwiek lepszym rozpoczęciu wiosennego sezonu koncertowego.
 |
fot. Błażej Perdek
|
Największą trudnością w pisaniu dobrych tekstów z dobrych koncertów jest chyba to, że jest to niemożliwe. Prawdopodobnie dlatego, że każdy, kto na nim był, będzie zdawał sobie sprawę, że nawet w ułamku procenta nie oddam atmosfery tam panującej, natomiast ci, którzy nie byli - dostaną zakłamaną informację rzemieślniczo wyciosaną na potrzeby publikacji i ogołoconą z każdego przekleństwa czy zbytnio górnolotnych metafor dotyczących emocji. I w takich przypadkach jak ten zaczynam doceniać dosadność niektórych niecenzuralnych słów, gdyż bomby atomowej zdetonowanej we wrocławskim Eterze w mojej obecności nie da się chyba opisać poprawnym dziennikarsko językiem (a mówią, że ludzie inteligentni nie potrzebują przekleństw żeby wyrazić swoje emocje, cóż).
Na pierwszy ogień tego niedzielnego wieczoru poszedł
Atlas Like (bo właściwie ogień jest tu najbardziej odpowiednim słowem do opisania początku tego koncertu). Siła i ekspresja chłopaków biła taką falą ze sceny, że stojąc w drugim rzędzie czułam wręcz jej napór z każdym dźwiękiem rozchodzącym się po klubie. Nie jestem pewna, czy to wygląd chłopaków, ale zdecydowanie wrażenie było piorunujące - zwłaszcza, że po raz pierwszy widziałam ich na żywo. Impreza pod sceną zaczynała rozkręcać się na dobre i trwała aż do końca ich występu, który skończyli o mało co nie rozwalając sceny (i bębnów!) na kawałki. I jak tu ich nie kochać, kiedy aż duma rozpiera, że coś tak dobrego powstaje na naszym własnym podwórku?
 |
fot. Błażej Perdek
|
Król był dla mnie czymś w rodzaju zjawiska scenicznego - byłam przygotowana zupełnie na coś innego, niż otrzymałam. Emocje przy słuchaniu jego płyty tak dalece odbiegają od tego, co było mi dane usłyszeć na żywo, że przez chwilę zastanawiałam się, czy trafiłam na dobry koncert (i, dla tych wszystkich, którzy nadal nie wiedzą, czy mi się podobało: tak, podobało się!). Król wprowadził mnie w pewnego rodzaju trans, który zaczęłam początkowo przypisywać dymowi na sali (który przecież musiał być czymś doprawiony!). Zamykając oczy przenosiłam się zupełnie gdzie indziej, jakby zapraszał mnie do swojego dziwnego świata. Zachwyciło mnie jego istnienie na scenie - charyzmatyczny wokal, specyficzna mimika twarzy i zupełne oddanie dźwiękom, które wręcz fizycznie przepływały przez niego (dobrze, że miał uziemienie, bo inaczej ten rodzaj elektryczności, któremu zapewniał przez siebie przepływ, prawdopodobnie spaliłby go żywcem).
 |
fot. Błażej Perdek
|
Z kolei ja zostałam żywcem spalona przez kolejnego artystę tego wieczoru.
Makowiecki, nie dość że już dawno skradł mi serce, dodatkowo tego wieczoru skradł również ciało (dwuznaczność zupełnie niezamierzona!). Z pełną świadomością muszę przyznać, że jego płyta
Moizm nigdy nie powaliła mnie na kolana. Aż do teraz. Ten facet na żywo zmiażdżył mnie od pierwszego dźwięku, wcisnął w podłogę i trzymał aż do ostatniego dźwięku podczas bisu. Chociaż było mi dane słyszeć go już wcześniej w wersji live, to nigdy w takim wymiarze nie doceniłam jego twórczości. Chemia na scenie działała cuda i pod nią - w końcu nie bez powodu Tomek wszedł podczas koncertu w tłum za barierkami i tańczył z nami. Przydałoby się też wspomnieć o 'koszmarze technicznych', który zdecydowanie ziścił się, kiedy Makos wciągał mikrofon głębiej w tłum ludzi, a przy jednej z piosenek improwizując o mały włos nie zrzucił klawiszy na scenę - panowie techniczni: brawo i szacun za refleks ;) Ach, zapomniałabym! - od niedzieli zapętlam płytę i nie jestem w stanie się od niej uwolnić, a to chyba coś znaczy.
 |
fot. Błażej Perdek
|
Miałam nadzieję, że przy
xxanaxxie moje skołatane serce choć trochę się uspokoi. Zdecydowanie nie wyszło. Kontuzję Klaudii i fakt, że nie mogła tańczyć, my nadrabialiśmy pod sceną. Byłam zaskoczona faktem, jak cudownie głos Szafrańskiej brzmi na żywo - na czarnych kartach mojej historii dałoby się odnaleźć kilka momentów w życiu, w których próbowałam moich sił w śpiewaniu i zdaję sobie sprawę, jak trudno jest osiągnąć taki poziom czystości dźwięków na żywo. Z uporem maniaka próbowałam doszukiwać się jakichkolwiek fałszów (wydawało się przecież niemożliwe, że można tak czysto śpiewać na żywo) i albo ja ogłuchłam, albo na serio jej umiejętności po prostu powalają na kolana. Zresztą, wspólnie z Michałem tworzą świetny duet i uzupełniają się wzajemnie - widać chemię między nimi i czystą radość ze współpracy. Przepiękny moment, w którym poprosili o wyłączenie świateł i nas o świecenie latarkami w telefonach był jedną z piękniejszych chwil podczas koncertu - nadal myśląc o tym mam ciarki.
Wiecie co? Serio trudno jest pisać o koncertach. Trudno jest opisywać emocje, o których często wcześniej nie miało się nawet pojęcia. Chyba przestanę chodzić na dobre koncerty, cholera. A miałam nie używać brzydkich słów, motyla noga!
 |
fot. Błażej Perdek
|
0 komentarze: