Autor: Magdalena Poprawa, K.O.
Długo wyczekiwana wizyta zespołu Lamb wPolsce niestety już za nami. Przyjechali, zagrali i po raz kolejny udowodnili swoją pozycję zdobywając bez reszty serca polskiej publiczności.
Gdyby nie pięcioletnia przerwa w działalności można by dziś mówić o 20-leciu istnienia tego zespołu. Grają niebanalnie, wykorzystując elektroniczne brzmienia i propagując trip-hop wśród szerszych kręgów odbiorców. Mają na swoim koncie 7 płyt, są nazywani ‘legendarnymi’ i ‘kultowymi’, a ich (w teorii kojarzona z niewinnością) nazwa zupełnie odbiega od tego, w jaki sposób grają. Kilkanaście dni temu zespół Lamb wystąpił na czterech koncertach w Polsce, m.in. 9 grudnia we wrocławskim Starym Klasztorze i 10 grudnia w krakowskiej Fabryce. Czy było warto tyle na nich czekać? Oj zdecydowanie tak!
Stary Klasztor napełniał się dość powoli, ale przy pierwszej piosence supportującego Lamb zespołu –The Ramona Flowers – ciężko było znaleźć już jakąkolwiek wolną przestrzeń pod sceną. Nie było trudno jednak zauważyć w tłumie podskakującego na jednej nodze człowieka z kulami ortopedycznymi w ręku – takie wsparcie ze strony basisty Jona Thorne'a, grającego z zespołem Lamb zdecydowanie zasługuje na odnotowanie :)
Nie inaczej było w krakowskiej Fabryce. Dobrze znana nam sala koncertowa może nie pękała w szwach, ale publiczność jak na wtorkowy wieczór dopisała. Podczas koncertu The Ramona Flowers również dostrzegliśmy pod sceną charakterystyczną postać o kulach. Support choć muzycznie odległy od gwiazdy wieczoru, to skutecznie rozruszał zgromadzonych. Nikt jednak ani na chwilę nie zapomiał dla kogo tu przybył i kto jest gwiazdą wieczoru.
Wrocławski koncert nabrał drobnego opóźnienia związanego z problemami technicznymi, nikogo jednak to nie zniechęciło. Atmosferę napięcia i oczekiwania przy zmianie aranżacji sceny dało się kroić nożem, a fani pod sceną ze zniecierpliwieniem spoglądali w stronę drzwi od garderoby artystów. I kiedy już w końcu pojawili się na scenie fanów ogarnęło istne szaleństwo, zwłaszcza że pierwszą zagraną przez nich piosenką było
In Binary. Fakt, że ten już nie najmłodszy budynek Starego Klasztoru nie rozpadł się pod naporem basu i mocy głosu Lou Rhodes jest zupełnie niezrozumiały – skoro basy rozrywały żebra, to jakim prawem nie skruszyły też murów?
Aura otaczająca muzyków i to, w jaki sposób istnieją na scenie potęgowała odbiór muzyki. Zjawiskowa Lou w przerwach między piosenkami próbowała nawet brać lekcje naszego śpiewnego języka, wymawiając z pięknym brytyjskim akcentem polskie słowa z pomocą fanów stojących pod sceną. I chociaż niemożliwym wydawać by się mogło, iż można śpiewać tak czysto, jak na nagraniach w takiej sytuacji jaką jest koncert, to jednak jej możliwości wokalne zaprzeczają wszelkim takim opiniom. Perfekcyjnie czystym głosem przenikała i wibrowała w głowach, emocjonalnie rozkładając słuchaczy na łopatki. Jednak czym byłby Lamb bez rozkręcającego imprezę na scenie i pod nią Andy’ego Barlow’a? Skacząc na scenie, klaszcząc, krzycząc i śpiewając zachęcał do tego wszystkich innych, a energia wręcz tryskała z niego udzielając się wszystkim ludziom pod sceną. Rozszalały i rozentuzjazmowany tłum nosił go na rękach. Nie było tu mowy o publiczności odgrodzonej barierkami i być może właśnie to jest największym atutem tego zespołu, ta otwartość na ludzi, ten niezwykły i niczym nie ograniczony kontakt z publicznością. To szaleństwo zestawione z ciepłym uśmiechem, opatulającym spojrzeniem, opanowaniem i spokojem Lou to najlepszy z możliwych obrazków ilustrujących fenomen Lamb. Woda i ogień... Dwa żywioły, dwie skrajności, niezwykłe osobowości, tworzą niezwykły kontrast i niesamowity klimat, tak bardzo charakterystyczny dla tego zespołu. A mówiąc o klimacie nie sposób nie wspomnieć oczywiście cudownego, idealnie wyważonego nagłośnienia i doskonałej oprawy świateł, wprowadzających niezapomnianą atmosferę i podkreślających idealnie treść każdej piosenki.
Owo idealne nagłośnienie, tak wspaniale roznoszące te ukochane i upragnione dźwięki, dobitnie podkreślające wokalne atuty Lou, podczas krakowskiego koncertu miało moment zadyszki - najzwyczajniej na świecie zaniemogło. Trudno się dziwić, bo od samego początku energia płynąca ze sceny miała moc trotylu. Owa awaria dodała temu koncertowi smaku, gdyż przerwa techniczna była znakomitą okazją do zacieśniania przez Andy'ego więzi z publicznością.
Setlista Lamb wypełniona co oczywiste utworami z ich najnowszego krążka
Backspace Unwind, nie mogła się oczywiście obyć bez singla
We Fall In Love. Nie zabrakło również najbardziej znanej piosenki Lamb -
Gabriel, na którą z pewnością czekała każda jedna osoba zgromadzona pod sceną. I zapewne żadna z tych osób nie spodziewała się tego, jak mocno wybrzmią tej nocy słowa „I can fly but I want his wings, I can love but I need his heart”. Nie odbiegając zapewne daleko od rzeczywistości śmiało można stwierdzić, że to vibrato upłynniło niejedno serce i zwilżyło niejedno oko.
Błędnym byłoby stwierdzenie, że sceną zawładnął duet. Mimo ograniczonej gipsem mobilności Jon Thorne, basista towarzyszący Lamb na koncertach, również niezwykle wpisywał się w w to niezwykłe show. Widać, że to człowiek ulepiony z podobnej gliny co Andy, a gips jest na to niezbitym dowodem, otóż Jon nabawił się go podczas koncertowych szaleństw w Wielkiej Brytanii. Jednakże to nie tylko ta niezwykła energią, którą emanuje na scenie, jest jedynym atutem idealnie wpisującym go w koncertowy obraz zespołu. Swoją grą na basie przeszywał na wskroś!
Nie można zaprzeczyć ich wielkości. Zdecydowanie nie można też zaprzeczyć ich konsekwencji w w tworzeniu ambitnych aranżacji i pomysłów na siebie. I już z pewnością nie powinno się im zarzucać komercjalizacji ich muzyki. Są nadal tak enigmatyczni w swoich dźwiękach, nadal tak nieskażeni kulturą masową i wciąż tak samo pięknie brzmiący, jak na początku swojej drogi 20 lat temu. Ich koncertowa odsłona to rzadka okazja prawdziwego doświadczenia muzyki. Niezminnie są w niezwykłej formie. Odkąd zasmakuje się Lamb na żywo, ich studyjne albumy już zawsze będą smakować inaczej. Nie gorzej, lecz pełniej. Na koncertach brzmią fenomenalnie! Koniecznie trzeba tylko pozwolić się im porwać, zatopić w ich muzyce – takiego tonięcia można pożyczyć każdemu. Ta trasa odsłania jednak coś jeszcze. Są nie tylko legendarnym zespołem potrafiącym poprawnie odegrać swoje największe przeboje sprzed lat, ale wciąż pełnym życia i energii muzycznym organizmem, potrafiącym zaskoczyć, zauroczyć i na nowo zawładnąć sercami publiczności. Swoim najnowszym krążkiem
nie tylko
ugruntowali swoją pozycję ale rozbudzili smaki na przyszłość.
Backspace Unwind jest niejako kolejną wisienką na torcie ich twórczości, ani słodszą, ani kwaśniejszą, ani dorodniejszą... pyszną jak inne, lecz co najbardziej zaskakujące... inną niż wszystkie pozostałe.
0 komentarze: