Oly. - home [recenzja]
Autor: Magdalena Poprawa
Oly. wydała właśnie swój debiutancki album home. Długo czekaliśmy na ten krążek, ale od początku byliśmy przekonani, że będzie tego wart. Czy słusznie? Przeczytajcie naszą recenzję.
Jest ciemna noc, jakby wyrwana żywcem z Dziadów Mickiewicza, a ja siedzę w pokoju przy zgaszonym świetle, ledwo trafiając w klawisze przy słabym świetle monitora. Drugim źródłem światła jest włączona wieża, z której sączą się delikatne dźwięki i przepiękny, zamglony głos Oli Komsty, znanej jako Oly.
Długo kazała mi czekać na ten moment - odkąd znalazłam ją kiedyś w otchłani YouTube'a minęło już chyba półtora roku. Od tego czasu zdążyła poznać Roberta Amiriana, podpisać umowę z Nextpopem, zaśpiewać w kilku świetnych duetach i w końcu… nagrać tak wyczekiwaną przeze mnie płytę. Właściwie to nie wiem, co o niej myśleć. Z jednej strony można się zakochać w tym minimalizmie, a z drugiej ma się czasem potrzebę większej złożoności dźwiękowej, mocniejszej melodii, która pięknie otuli ten delikatny głos. Ale w tym jest z pewnością metoda, która sprawia, że nie mogę się uwolnić od piosenek z płyty Home.
Najważniejszą rzeczą, którą zdecydowanie trzeba wspomnieć na samym początku jest to, że ta płyta jest perfekcyjnie ułożona, jeśli chodzi o kolejność piosenek – crescendo, stopniowane z piosenki na piosenkę jest bardzo dobrze wyczuwalne. Zaczynamy historię z Oly. od bardzo delikatnego My Dear Friends, gdzie jej ledwie dosłyszalny, delikatny głos jest okraszony bardzo małą dawką instrumentów, by skończyć finalnie na From the past, która jest tą samą piosenką, tylko w wersji o wiele mocniejszej, z wpadającą w ucho perkusją, mocniejszą gitarą i o wiele mocniej postawionym głosem. Nieco zadziorne Afterlife to jedna z dwóch jaskółek zwiastujących ten album, w której można zakochać się od pierwszego usłyszenia. Cudownie brzmiące Flame z delikatną perkusją i gitarą elektryczną, zupełnie inne niż znane mi Rainhill – mocniejsze, bardziej wyraziste i ze świetnym basem i oczywiście The Chapter – rozdział, który ma w sobie tyle uroku i piękna w tekście, że aż wyciska łzy z oczu...
Moja ulubiona część płyty zaczyna się od The Lonliest Whale On Earth – początkowo same klawisze delikatnie poruszają emocjami, by potem zostać całkowicie rozstrojonymi przez bębny i cudowne sample w tle, których dźwięk ma (jak rozumiem) przywodzić nam na myśl odgłosy wydawane przez wieloryby. Z kolei King of Wind wzbudza we mnie pewną dozę niepokoju i skłania do głębszych refleksji – nazwałabym ją w pewien sposób psychodeliczną (nie negatywny, o nie!). Natomiast najlepszymi, moim zdaniem, piosenkami z całej płyty są To Linden i Response – pierwsza kupiła moje serce świetnymi przejściami i grzechotkami w tle, które wraz z klawiszami wprowadzają cudowny klimat; druga z kolei ujmuje mnie gitarą i (znowu!) perkusją, która jest bardzo mocnym elementem tej płyty. Response dodatkowo pozwala nam na delektowanie się głosem Oly przepuszczonym przez coś w rodzaju syntezatora – pogłos i delikatność wraz z mocniejszym bitem są tu miksem idealnym.
I oczywiście absolutnie rewelacyjne From the past - z perkusją, która wyrywa żołądek, lekko zachrypniętym i niewymuszonym głosem Oly i tykającym w tle zegarkiem – magia w czystej postaci.
Gdybym umiała opisywać emocje tak dobrze, jak bym chciała, a nie umiem – z pewnością tych nie opisałabym. To tak jakby opisać czyjąś duszę – bo tu ewidentnie czuje się duszę twórcy. Oly przelała nam w tej płycie całą siebie, a nam pozostaje jedynie to chłonąć i prosić o jeszcze.
0 komentarze: