Mary Komasa: Inność jest w cenie [recenzja]
Autor: Karolina Łojko
Znane nazwisko jest, zagraniczna produkcja jest, wszystko dobrze zagrane i zaśpiewane. Tylko, że to nie ma znaczenia, kiedy materiał na płycie jest kiepski. Tutaj też nie ma, bo ta płyta po prostu wciąga. O Mary dowiedziałam się nie przez pryzmat jej rodziny, ani tego gdzie i z kim nagrywała swój materiał. Dowiedziałam się o niej, przez muzykę jaką tworzy i to jest chyba jej największa zasługa.
Od pierwszych dźwięków przenosimy się do innego świata, w którym trwać będziemy przez zdecydowanie za krótkie 45 minut. Nie ma hałaśliwych gitar, mocnej perkusji, klubowych rytmów. Jest za to spokój, opanowanie i niesamowita dojrzałość. Pierwsze wersy City Of My Dreams zaśpiewane niemalże acapella przyprawiają o dreszcze, ale te w pełni pozytywne. Podobnie jest z Lost Me. Tekst odgrywa najważniejszą rolę, przekazuje emocje, a głos Mary uwodzi słuchaczy, nakazując im zajrzeć w głąb siebie i zastanowić się, czy przypadkiem w mieście swoich marzeń nie tracimy kogoś ważnego...
Później robi się odrobinę intensywniej i „gęściej”. Na plan pierwszy wybijają się instrumenty. Point Of No Return i Come to zdecydowanie dwa najbardziej energetyczne kawałki na płycie. Zwłaszcza Come, który idealnie pasuje na singla, szczególnie w kontraście do City Of My Dreams (pierwszego singla). Pokazuje spójność, przy jednoczesnym zróżnicowaniu tej płyty. Do tej dwójki można jeszcze dodać nieco psychodeliczny Och Lord, całkowicie odmienny od reszty materiału. Mnie osobiście oczarował Sweet Revenge. Pustynia, zachodzące słońce, pędzący po autostradzie samochód, a z głośników głos Mary. Cudo. Dalsze numery utrzymane są w tonacji pod tytułem magiczny, ale absolutnie niebanalny klimat.
Pewnie powinnam napisać, że słychać Depeche Mode, że to polska Lana del Rey. Tylko po co. To jest Mary Komasa i nic więcej nie trzeba dodawać. Wydała taki debiut, którego żadna, nawet największa zachodnia gwiazda by się nie powstydziła. Jednym zarzutem jest brak jeszcze (choćby) jednego utworu w tonacji Come, ale to może na kolejnej płycie. Słychać ten Nowy Jork, słychać Londyn i Berlin. Ale to dobrze. Takim rzeczami trzeba się chwalić, nawet pomiędzy akordami. Mary stworzyła własny, cudowny świat, do którego zaprasza i tam czaruje. Na mnie ta magia podziała i działa za każdym razem, gdy słyszę pierwsze słowa tej płyty i wtedy tam jest moje City Of My Dreams...
0 komentarze: