Röyksopp - The Inevitable End [recenzja]
Rok 2014 dla fanów norweskiego duetu Röyksopp obfituje w muzyczne doznania. Po czteroletniej przerwie, końcem maja, dostajemy bardzo dobrą 5. utworową epkę we współpracy ze szwedzką ikoną muzyki pop - Robyn. A kilka miesięcy później pojawia się całkowicie świeży, pełnoprawny krążek wypełniony po brzegi elektornicznymi brzmieniami - The Inevitable End.
Znani z "popu wielokrotnego użytku" Torbjorn i Svein, wikingowie muzyki elektronicznej, przywiezli z zimnej Skandynawii chłód arktyki z mroźnym powietrzem i depresją. Ze swoją ostrość fiordów, słyszalną ciemnością i opadami śniegu Skull, You Know I Have To Go, Coup De Grace oraz Compulsion kipią klimatem. W szególności utwór Skull, wytrwany jak dobre wino, wymagający uwagi, który od samego początku nadaje rytm całej płycie. Budzi lekkie skojarzenia z klimatycznym Nightcall. Pozostałe trzy, to mieszanka nieskazitelnego piękna, muzycznej delikatności, i niekończącego się polarnego dnia. Gdzie smutek przeradza się w zachwyt.
Miłośnicy albumu Do It Again rozpłyną się pewnie przy nowej wersji Monumental, który teraz dostał pazura i jest nawet lepszy od orginału. Smutne jest to, że sama Robyn użyczyła swojego wokalu tylko w jednym nowym kawałku Rong. Smutne, bo wokalnie jest odrobinę irytujący, ale za to linia melodyczna jest niesamowita. Idealnie ścieli łóżko przed Here She Comes Again. Kładzie nas w muzycznej pościeli i pozwala utonąć w ramionach, szepcząc do ucha wszystkie ciekawe dzwięki. To Taka Royskopp'owa interpretacja Enigmy. Budząca pozytwyne emocje od pierwszych sekund.
Running To The Sea oraz I Had This Thing, to zorza polarna i Golfsztrom płyty. Ociepla i rozjaśnia. Ten drugi, jest predendentem do miana "najlepszy z płyty". Jest tu wszystko, czego potrzebuje kawałek by odnieść komercyjny sukces. Ciepło otulającego beat'u, elektorniczne promienie słońca i z automatu wpadający w ucho wokal. Dokładnie na takiej samej zasadzie działa Running To The Sea - singlowy utwór z udziałem Susanne Sundfor, która użyczyła swojego przyjmnie mroźnego głosu. Wystarczajcy powód, by kupić płyte. Do tego grona silnie rozświetlających płytę, można również zaliczyć Save Me.
Swoistym lodowcem albumu jest Sordid Affair i Thank You, lekko topniejące w uszach. Ten drugi, przy pierwszym podejściu, wita nas chłodem, ale im dalej w głąb tym przyjemniejszy się staje w odbiorze. Z czasem powoli uzależniająć. Jedynie Sordid Affair, do którego nadal nie jestem przekonany, budzi mieszane uczucia. Co wcale nie oznacza, że jest zły.
Całośc wciąga sie nosem. Wibruje w głowie, pobudza, krystalizuje się w podświadomości, by dawać o sobie znać. Chce się wracać, chce się słuchać, chce się chłonąć każdy dzwięk. A myśl nasuwa pytanie: Czyżby to była ich najlepsza płyta?
0 komentarze: