Autor: Kasia Wójcik
„My heart in your hands now” - CURLY HEADS w łódzkiej Scenografii. Przeczytaj naszą relację.
Od premiery płyty minął około miesiąc.
Miesiąc podczas którego debiutancki krążek chłopaków z Dąbrowy Górniczej nie
opuścił mojego odtwarzacza ani na chwilę. Dlaczego? Akurat na to pytanie
doskonale znam odpowiedź: są młodzi, zdolni, charyzmatyczni, energiczni, a
album Ruby Dress Skinny Dog dobitny, brudny, emocjonalny, pełen soczystych
dźwięków, poruszających wyobraźnię tekstów oraz wokalu wgniatającego w podłogę,
bez względu na to czy Pan Podsiadło krzyczy, piszczy czy po prostu śpiewa. 21
października 2014 roku Curly Heads skradli mi serce.
Wielu artystów i krytyków muzycznych powtarza jednak, że prawdziwym
sprawdzianem dla świeżego wydawnictwa jest tak naprawdę trasa koncertowa. Nie
mogę się nie zgodzić. Łódź była piątym z kolei występem na żywo podczas jesiennej trasy CH. Nie będę
ukrywać, że na wszystkich pięciu byłam obecna. Wspominałam już, że skradli mi
serce? 22 listopada w łódzkim klubie Scenografia zrobili jednak o wiele więcej.
Curly Heads! Po takich występach live to ja za Wami do piekła pójdę!
Na pół godziny przed otwarciem klubu,
fragment chodnika ulicy Zachodniej wypełnia już jakieś kilkadziesiąt osób. I to
okropny stereotyp, że to same nastolatki! Wraz z grupą znajomych (no dobrze,
same dziewczyny) tym razem nie pędzimy do pierwszego rzędu, ale zajmujemy
balkon bo boku sceny, co później okazuje się najlepszym pomysłem z możliwych –
mamy dużo swobody, widok na cały klub i barierkę pod ręką w razie utraty
równowagi podczas szalonych podskoków.
Muzyka cichnie, gasną światła, klub wypełniają krzyki o rzadko spotykanych
częstotliwościach. Na scenie pojawia się perkusista Damian Lis i od razu
zaczyna z grubej rury. Burning Down. Idealny wybór na początek. Rytmiczna przygrywka
na bębnach, a następnie po kolei dołączające gitary (Oskar Bała i Tomek
Szuliński), bas (Tomek Skuta) i wreszcie wokal. I to nie ten, do którego przyzwyczaił nas Comfort &
Happiness. Delikatny, melancholijny, głęboki. Nie, nie. To wrzaski przeszywające
na wskroś i łamiąca się chrypa. A każde słowo przepełnione jest bólem, gniewem
i rozczarowaniem. Bo o tym właśnie jest Ruby Dress Skinny Dog. W większości. Burning
Down to natomiast jedna z najbardziej energicznych piosenek na płycie i nie
inaczej Curly Heads wykonują ją na żywo.
Drugi utwór to pierwsza z kilku niespodzianek przyszykowanych na trasę. My
Favourite Kind of Cigaretts – numer sprzed kilku lat, ale idealnie wpasowujący
się w koncepcję tego co dziś grają CH. Zawrotne tempo w refrenie, początki
zadyszki murowane, a ostatnia partia to jedno z czołowych wyzwań kondycyjnych.
Tak tylko ostrzegam. Nie może zabraknąć też pierwszego singla. Reconcile wywołuje falę aplauzu,
która szybko ustępuje miejsca wspólnemu wykrzykiwaniu słów, bo mało kto jest w
stanie powstrzymać się, gdy cała Scenografia śpiewa I gotta step outside now,
step outside and beg łącząc to z niekontrolowanym wymachiwaniem głową,
prawdopodobnie na wzór tego co chłopaki wyczyniają na scenie.
Mogłoby się wydawać, że nie zwolnią ani na moment, ale po Reconcile w
setliście widnieje Noadvice – utwór zdecydowanie delikatniejszy, bardzo
melodyjny, ale tylko na pozór opowiadający piękną i wesołą historię. Bo tam
gdzie Podsiadło śpiewa o miłości, w któryś wers musi się w końcu wkraść
rozgoryczenie i zawód. Mimo to, dźwięki Noadvice przepełniają mnie zawsze
swego rodzaju nadzieją. Uczucie to na koncertach potęgują dodatkowo chórki
Tomka Szulińskiego, Tomka Skuty i Damiana Lisa, dla których niskie pokłony, bo
to głosowe tło dla wokalu Dawida brzmi rewelacyjnie i wywołuje dużo uśmiechu
wśród publiczności. I kolejna niespodzianka. Everything’s Fine, Nobody’s Happy. Według mnie
zdecydowanie koncertowy numer jeden. Zaczyna się w miarę spokojnie acz
zdecydowanie. Powoli, a nawet leniwie rozkręca go wokal, gitary i perkusja. A
wszystko zmierza ku momentowi kulminacyjnemu, w którym pękają struny, pałeczki
w rękach Lisa przemieszczają się z prędkością światła, a Podsiadło rzuca się po
scenie tupiąc i wrzeszcząc. W odpowiedzi dostaje to samo ze strony
publiczności.
Jednym z najbardziej kontrastowych, w porównaniu do reszty, jest utwór Till
You Got Me. Na pierwszy plan wysuwają się tu perkusja i bas. I to nie tylko
bas Tomka Skuty! Podsiadło chwyta za gitarę! Połączcie teraz ten widok z
tekstem i melodią nasyconą ładunkiem emocjonalnym do granic możliwości (zwłaszcza
w końcówce) i już znacie jeden z setki argumentów, dlaczego Curly Heads warto,
a nawet trzeba zobaczyć na żywo.
Melodyjnością znacznie wybija się Ruby Dress Skinny Dog, czyli tytułowy
numer, w którym każdy z instrumentów na czele oczywiście z wokalem, snuje
smutną historię miłości jego i jej, których to wiele na tym krążku i podczas
tego wieczoru. Housecall to również zdecydowana czołówka koncertowych wykonów. Szczególnie
refren. Tym razem w ręce frontmana ląduje pałeczka i tak jak w poprzednim
utworze z całych sił uderza nią w tamburyn i talerz. Zdaje się, że idealnie
pasuje mu ten nowy sceniczny image. Kolejny
powrót do starego materiału to Use the Door, czyli ponowna walka z oddechem,
a zaraz po nim w pewnym sensie cover tegorocznego singla Męskiego Grania – Elektryczny, który wywołuje ogromne poruszenie wśród publiczności. Znane =
lubiane? Setlista składa się 15 utworów. Z czystą mocą i dzikością w sercu chłopaki
przechodzą do ekspresyjnego Diadré a następnie do długo wyczekiwanego Love
Again – pierwszy utwór z płyty chyba zawsze darzy się szczególnym sentymentem.
Podsiadło znów z gitarą, a tłum śpiewa z zapamiętaniem „anyway we will love
again”.
To co dzieje się kilka minut później, ciężko opisać słowami. M.A.B – ostatni
kawałek z krążka, dostępny tylko na nośniku materialnym, zwala z nóg wersją
studyjną bez dwóch zdań. Składa się z dwóch głosów – mówiącego, mocno zdeformowanego
komputerowo, który wysuwa się na pierwszy plan i drugiego delikatnie płynącego
w tle. Poruszający tekst i dreszcze na całym ciele. Koncertowo natomiast to
przede wszystkim uginające się kolana i uczucie bezradności, szczególnie w
dodanej w końcówce wykrzyczanej partii. Co piosenka musi mieć w sobie, żeby
wywoływać takie emocje? Ta piątka najwyraźniej wie.
Na koniec Curly serwują nam Midnight Cash, które wlewa odrobinę ciepła w
zbolałe po M.A.B serca oraz genialną kompozycję, jaką jest Synthlove z
charakterystycznymi chórkami na koniec i chwytliwą sekwencją perkusyjną. Po takim daniu głównym nie może być mowy o braku bisów. Na deser więc kolejna
nowość, czyli Spiral trap i raz jeszcze szaleństwo przy dźwiękach Reconcile.
Dobre koncerty zawsze szybko się
kończą. Nawet chwile między piosenkami, podczas których Dawid, a w Łodzi przez
moment nawet Oskar, zabawiają publiczność, umykają niepostrzeżenie. Jest jednak
co wspominać. Jest gdzie jechać za nimi dalej, bo przecież dopiero się rozkręcają.
Jest też profesjonalizm w tym co robią, który w połączeniu z młodzieńczym
zapałem i ogromnymi marzeniami, dają mieszankę fascynująco-uzależniającą. Więc
ja się nie będę opierać. Wieczność przecież brzmi w porządku, prawda?
0 komentarze: