CURLY HEADS W ŁÓDZKIEJ SCENOGRAFII - 22.11.2014 [relacja]
Autor: Kasia Wójcik
„My heart in your hands now” - CURLY HEADS w łódzkiej Scenografii. Przeczytaj naszą relację.
Od premiery płyty minął około miesiąc. Miesiąc podczas którego debiutancki krążek chłopaków z Dąbrowy Górniczej nie opuścił mojego odtwarzacza ani na chwilę. Dlaczego? Akurat na to pytanie doskonale znam odpowiedź: są młodzi, zdolni, charyzmatyczni, energiczni, a album Ruby Dress Skinny Dog dobitny, brudny, emocjonalny, pełen soczystych dźwięków, poruszających wyobraźnię tekstów oraz wokalu wgniatającego w podłogę, bez względu na to czy Pan Podsiadło krzyczy, piszczy czy po prostu śpiewa. 21 października 2014 roku Curly Heads skradli mi serce.
Wielu artystów i krytyków muzycznych powtarza jednak, że prawdziwym
sprawdzianem dla świeżego wydawnictwa jest tak naprawdę trasa koncertowa. Nie
mogę się nie zgodzić. Łódź była piątym z kolei występem na żywo podczas jesiennej trasy CH. Nie będę
ukrywać, że na wszystkich pięciu byłam obecna. Wspominałam już, że skradli mi
serce? 22 listopada w łódzkim klubie Scenografia zrobili jednak o wiele więcej.
Curly Heads! Po takich występach live to ja za Wami do piekła pójdę!
Na pół godziny przed otwarciem klubu,
fragment chodnika ulicy Zachodniej wypełnia już jakieś kilkadziesiąt osób. I to
okropny stereotyp, że to same nastolatki! Wraz z grupą znajomych (no dobrze,
same dziewczyny) tym razem nie pędzimy do pierwszego rzędu, ale zajmujemy
balkon bo boku sceny, co później okazuje się najlepszym pomysłem z możliwych –
mamy dużo swobody, widok na cały klub i barierkę pod ręką w razie utraty
równowagi podczas szalonych podskoków.
Muzyka cichnie, gasną światła, klub wypełniają krzyki o rzadko spotykanych
częstotliwościach. Na scenie pojawia się perkusista Damian Lis i od razu
zaczyna z grubej rury. Burning Down. Idealny wybór na początek. Rytmiczna przygrywka
na bębnach, a następnie po kolei dołączające gitary (Oskar Bała i Tomek
Szuliński), bas (Tomek Skuta) i wreszcie wokal. I to nie ten, do którego przyzwyczaił nas Comfort &
Happiness. Delikatny, melancholijny, głęboki. Nie, nie. To wrzaski przeszywające
na wskroś i łamiąca się chrypa. A każde słowo przepełnione jest bólem, gniewem
i rozczarowaniem. Bo o tym właśnie jest Ruby Dress Skinny Dog. W większości. Burning
Down to natomiast jedna z najbardziej energicznych piosenek na płycie i nie
inaczej Curly Heads wykonują ją na żywo.
Jednym z najbardziej kontrastowych, w porównaniu do reszty, jest utwór Till
You Got Me. Na pierwszy plan wysuwają się tu perkusja i bas. I to nie tylko
bas Tomka Skuty! Podsiadło chwyta za gitarę! Połączcie teraz ten widok z
tekstem i melodią nasyconą ładunkiem emocjonalnym do granic możliwości (zwłaszcza
w końcówce) i już znacie jeden z setki argumentów, dlaczego Curly Heads warto,
a nawet trzeba zobaczyć na żywo.
Melodyjnością znacznie wybija się Ruby Dress Skinny Dog, czyli tytułowy
numer, w którym każdy z instrumentów na czele oczywiście z wokalem, snuje
smutną historię miłości jego i jej, których to wiele na tym krążku i podczas
tego wieczoru. Housecall to również zdecydowana czołówka koncertowych wykonów. Szczególnie
refren. Tym razem w ręce frontmana ląduje pałeczka i tak jak w poprzednim
utworze z całych sił uderza nią w tamburyn i talerz. Zdaje się, że idealnie
pasuje mu ten nowy sceniczny image. Kolejny
powrót do starego materiału to Use the Door, czyli ponowna walka z oddechem,
a zaraz po nim w pewnym sensie cover tegorocznego singla Męskiego Grania – Elektryczny, który wywołuje ogromne poruszenie wśród publiczności. Znane =
lubiane? Setlista składa się 15 utworów. Z czystą mocą i dzikością w sercu chłopaki
przechodzą do ekspresyjnego Diadré a następnie do długo wyczekiwanego Love
Again – pierwszy utwór z płyty chyba zawsze darzy się szczególnym sentymentem.
Podsiadło znów z gitarą, a tłum śpiewa z zapamiętaniem „anyway we will love
again”.
To co dzieje się kilka minut później, ciężko opisać słowami. M.A.B – ostatni
kawałek z krążka, dostępny tylko na nośniku materialnym, zwala z nóg wersją
studyjną bez dwóch zdań. Składa się z dwóch głosów – mówiącego, mocno zdeformowanego
komputerowo, który wysuwa się na pierwszy plan i drugiego delikatnie płynącego
w tle. Poruszający tekst i dreszcze na całym ciele. Koncertowo natomiast to
przede wszystkim uginające się kolana i uczucie bezradności, szczególnie w
dodanej w końcówce wykrzyczanej partii. Co piosenka musi mieć w sobie, żeby
wywoływać takie emocje? Ta piątka najwyraźniej wie.


0 komentarze: