BOKKA w toruńskiej Od Nowie [relacja]
BOKKA to bez wątpienia jeden z najbardziej niezwykłych projektów na polskiej scenie muzycznej. Właśnie ponownie wyjechali w trasę. My byliśmy na inauguracyjnym koncercie w toruńskim klubie Od Nowa. Przeczytajcie naszą relację.
Chyba już minął ten czas, kiedy zastanawialiśmy się, kim oni są. W końcu nadszedł ten moment, w którym zaakceptowaliśmy to, że nie chcą się ujawniać - bo to się po prostu sprawdza. Tak, sprawdza się każdy jeden element ich image'u - od niekonwencjonalnych masek, przez białe kombinezony, aż po przepuszczone przez syntezator głosy. Więc zupełnie niepotrzebne jest nam poznanie ich tożsamości. Potrzebujemy natomiast tego ciągłego zapraszania do ich kosmosu - pełnego pięknych, długich dźwięków, wpadających w ucho brzmień i rytmu, który sprawia, że ręce same składają się do klaskania. I to właśnie do tego kosmosu zostałam, wraz z resztą przybyłej do toruńskiego klubu OD NOWA publicznością, zaproszona w piątek, 10 października. Zapewne domyśliliście się już, że chodzi o BOKKĘ.
Wiedziałam, że tego koncertu nie mogę przegapić - zapowiedzieli, że w Toruniu pojawią się w nowych maskach i, co ważniejsze, z nowym materiałem. Domyślałam się, że to będzie coś na podobieństwo odbezpieczonego granatu, który wystrzeli tej nocy w toruńskim klubie.
Koncert zapowiedziany był na godzinę 20, jednak BOKKA dość długo kazała na siebie czekać, dozując nam napięcie do ostatniej sekundy. Ale już pierwsze dźwięki, jakie usłyszeliśmy, zrekompensowały całe oczekiwanie. Dodatkowo - efekty wizualne przeszły moje najśmielsze oczekiwania: nowe maski wydawały się być jakby przedłużeniem ich muzyki, idealnie wpasowując się w klimat i elektroniczne brzmienia. Wyglądali tak, jakby nałożyli sobie maski z kryształów lodu, które cudownie połyskiwały w światłach sceny. Miałam natomiast wrażenie, że wchodząc na scenę na`prawdę czuli się mniej pewnie, prawdopodobnie czekając na naszą reakcję na to, co zrobili z tak dobrze znanymi nam utworami z płyty BOKKA. I już po chwili mieliśmy usłyszeć właśnie pierwszą, przewróconą zupełnie piosenkę, którą wokalistka zapowiedziała (chyba powinnam napisać "zapisała") nam dokładnie tak: „Ci, którzy znają płytę, będą zaskoczeni. Ci, którzy nie... też:)”. I tak właśnie było - Violet Mountain Tops w takiej wersji było jak zastrzyk adrenaliny - coś wierciło w środku, chciało wystrzelić na zewnątrz, wydostać się, a oni jak gdyby nigdy nic zmieniali tak dobrze znany mi utwór w coś całkowicie nowego, czego chciałam więcej i więcej.
Oczywiście, dobrze wiedząc co robią, nie przerobili wszystkich swoich piosenek, gdyż prawdopodobnie większość osób będących choć w części tak przywiązanych do płyty, jak ja, przyprawiłoby to o zawał serca. Więc mogłam spokojnie wsłuchiwać się w dobrze znane mi utwory, oczekując w napięciu na kolejne petardy muzyczne, które miały jeszcze nastąpić. Kolejną z nich był utwór I am all that I’ve lost, całkiem i zupełnie odmieniony, z mocą wulkanu eksplodujący w głowie i przelewający się na każdy nerw w ciele. Nie dało się zupełnie zostać wobec tego obojętnym i nie kiwać się w rytm muzyki, zwłaszcza kiedy odległość od sceny była tak niewielka, a energia z niej bijąca tak ogromna. Trzecią petardą tego dnia okazała się piosenka, która w wersji płytowej nigdy do końca mnie nie urzekła - Places I’ve never been too, ale zrobiła to tej nocy. Słowa „the sky is blue but it’s not blue that I want” chyba po raz pierwszy zostały przeze mnie zrozumiane zgodnie z przesłaniem tej piosenki, a to prawdopodobnie za sprawą świetnego przearanżowania tego utworu i stworzenia z niego czegoś o zupełnie innym przekazie.
Jak zapowiedzieli wcześniej, nie tylko pokazali nam inne wersje swoich utworów, ale w dodatku zaprezentowali nowe, nieznane jeszcze szerszemu gronu odbiorców piosenki. Jedna z nich, jak sami stwierdzili, kiedyś była "przerywnikiem", a teraz stała się utworem, którego ja sama słuchałam z wypiekami, tak bardzo potrzebując złapać coś, co choć trochę nakieruje mnie na to, w jakim kierunku będą zmierzać przy tworzeniu kolejnej płyty.
Nie zabrakło też oczywiście mojego ukochanego utworu, wykonywanego jedynie na koncertach BOKKI - a mianowicie covera piosenki Kaili, oryginalnie wykonywanej przez kanadyjskiego piosenkarza Caribou. Utwór ten zawsze śpiewany jest przez bardzo skocznego (:)) gitarzystę, który swoją energią i ruchem uniesionej do góry dłoni zawsze nakręca publiczność (a jego głos świetnie współgra z blondwłosą wokalistką) oraz klawiszowca, który swoimi wysokimi dźwiękami może zawstydzić niejednego "górola".
Nie wiem, jak bardzo musiałabym pracować nad sobą i jak wiele relacji musiałabym napisać, aby ta, którą właśnie pisze była zrozumiała i sensowna - nie jedynie bazująca na emocjach, jakie mi towarzyszyły... i zresztą towarzyszą do dziś. Prawdopodobnie niemożliwym jest, żeby do koncertu tych muzyków podejść bezemocjonalnie i "na zimno". I chyba w tym momencie chciałabym rozwiać wszelkie wątpliwości wszystkich niedowiarków, którzy twierdzili, że BOKKA wraz ze swoją tajemnicą i muzyką skończy się wraz z materiałem z pierwszej płyty. Nie, oni dopiero się rozkręcają.
0 komentarze: