"To miasto będzie dziś zdobyte!" - Męskie Granie 2014 zabrzmiało we Wrocławiu! [relacja]
To miasto będzie dziś zdobyte! - ten wers singla Elektryczny jest jak najbardziej adekwatny do Męskiego Grania we Wrocławiu. Nie wspomnę o poddających się dziewczynach - to chyba oczywiste, przy takim line-up'ie.
Czy można obiektywnie zrelacjonować koncert, na który czekało się ostatnie 2 miesiące? Może i można. Ale ja tak nie potrafię i nawet nie mam zamiaru. Koncert we Wrocławiu miał najpiękniejszą, jaką można sobie wyobrazić, scenerię. Przepiękna fontanna na Pergoli po lewej stronie, Hala Stulecia po stronie prawej, a między nimi scena w rozmiarze XXL, pod którą przestrzeń zapełniła się w niewyobrażalnie szybkim tempie. Oczywiście ja, jako zwariowana fanka, zapewniłam sobie miejsce pod samymi barierkami, przychodząc na koncert jeszcze przed 16 i nie pozwalając się wygryźć z miejsca dokładnie naprzeciw środka sceny.
Równo o godzinie 17 na scenę wyszedł Piotr Stelmach - człowiek patrzący na widownię w taki sposób, jakby prześwietlał dusze i sprawdzał, czy aby na pewno mdlejemy już ze szczęścia pod sceną Męskiego Grania. I, tak jak to było przewidziane w line-up'ie, zapowiedział swoim niskim i promieniującym gdzieś w podbrzusze głosem, pierwszy zespół - czyli Ryba & The Witches.
Muzyki Wiedźm nie poznałam wcześniej i właściwie nie nastawiałam się na nic, co mogłoby zachęcić mnie do tego, by to zmienić - wydawałoby się, że przez początkowy brak atmosfery, słońce i małą ilość ludzi pod sceną, pierwszy koncert nie rozgrzeje wystarczająco publiczności. Moje zdziwienie było ogromne, gdy usłyszałam (drugi już po Stelmachu) głos, który wylądował w okolicy podbrzusza i przygwoździł do ziemi. I chyba nie tylko mnie spodobało się to, co usłyszałam - już po chwili ludzie zaczęli spływać z błoń pod samą scenę i przytupywać w rytm perkusji.
Zaraz po nich nadeszła pora na moją ukochaną Bokkę. I w tym momencie pozwolę sobie na mały apel: ja BARDZO proszę, niech już nikt nigdy nie wpadnie na taki pomysł, by pozwolić im grać przed zmierzchem. Przecież to o to chodzi w ich image’u - o światło odbijające się od masek, o to, że nie słyszymy prawdziwego głosu wokalistki, o te cudowne animacje za nimi. Oczywiście, tak jak się tego można było spodziewać, o wszelkich brakach klimatycznych nie mogło być mowy już po chwili, gdy usłyszeliśmy pierwsze sample piosenki Wait for it i głos cudownej, enigmatycznej, blondwłosej wokalistki. Był to zdecydowanie punkt na który czekałam, i który absolutnie mnie nie zawiódł - przearanżowane piosenki, panowanie nad sceną i ruch sceniczny - w ich zespole to wszystko współgra i to na najwyższym, światowym poziomie.
Kolejnym punktem koncertu był występ zespołu Pink Freud, którzy jak zwykle, bez wydawania dźwięków (no może poza paroma) ze swoich otworów gębowych i jedynie przy użyciu instrumentów stworzyli niezwykły klimat. Szaleństwo pod sceną i na scenie - to chyba najlepiej podsumuje to, co chłopaki zrobili w tym, niestety wciąż za krótkim czasie, jaki przewidziany był dla nich tego wieczoru.
Najbardziej szokującym koncertem, będącym dla mnie tym samym prawdziwą ucztą dla ucha, był koncert zespołu Illusion. Przyznam się bez bicia, że przed koncertem jedyną piosenką, jaką znałam było Solą w oku, którą puszczałam sobie w chwilach, gdy miałam w sobie za dużą energię i musiałam ją wyskakać, wrzeszcząc tekst. Tak więc ogromnym szokiem było dla mnie to, jak bardzo spodobały mi się teksty piosenek i klimat stworzony na scenie. Warto powiedzieć o tym, że wraz z nimi na scenie pojawiły się flagi, między innymi izraelska i ukraińska - co było przepięknym gestem solidaryzowania się z krajami ogarniętymi wojną. I to właśnie na tym koncercie po raz pierwszy pojawiły się tumany kurzu, spowodowane pogującą publicznością. Ale i tak najlepszym kawałkiem okazała się piosenka O empatii, wykonana z najbardziej twórczym wrocławianinem – L.U.C.'em, który swoim beatbox’em urozmaicił też kilka innych piosenek wykonanych wraz z Illusion.
No i zaraz potem petarda. Eksplozja. Wybuch. Orgia dźwięków. Mogłabym tak długo. Brodka, oczywiście. Chyba nie jestem w stanie opisać tego, co ta drobna kobieta zrobiła ze sceną, z publicznością, ze mną. To był zdecydowanie najlepszy koncert Moniki Brodki, na którym byłam. Takich wersji piosenek z Grandy jeszcze nie słyszałam - Saute w wersji a'la rumba zupełnie zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Przepiękna, jak zawsze, Brodka, z jej rytualnymi tańcami, kolorową sukienką i lokami (cudownie razem wyglądali z Podsiadło) wystrzeliła w ludzi takim ładunkiem energii, że ziemia trzęsła się po chwili od tysięcy stóp skaczących pod sceną.
Organizatorzy, jakby chcąc dać nam chwilę oddechu po skakaniu podczas występu Brodki, w line-up’ie jako kolejnego artystę umieścili Smolika, który wraz z zaproszonymi gośćmi zaczarował nas muzycznie. W swoim kapeluszu, na podeście, otoczony z trzech stron klawiszami, górował nad sceną i publicznością. Chwila wyciszenia i zasłuchania w dźwięki była bardzo przydatna po (i jeszcze przed!) taką dawką energii, jaką niósł ze sobą skład Męskiego we Wrocławiu w tym roku. Smolik wraz z m.in. Kasią Kurzyńską czy Kev Fox, poprowadzili nas za rączkę do swojego magicznego ogrodu dźwięków, by tam zostawić nas jeszcze przez chwilę, nawet po zakończonym koncercie.
Ale wyciszenie nie mogło trwać wiecznie, a już na pewno nie wtedy, gdy na scenie pojawił się chłopak, który swoim zakręceniem (tym nie tylko na głowie) i głosem, który niejedna dziewczyna chciałaby słyszeć na dobranoc, powala na kolana - Dawid Podsiadło. Wrocławska Pergola prawdopodobnie nie doświadczyła jeszcze nigdy takiego pisku, jaki spowodował ten chłopak, pojawiając się na scenie. Nie wspominając już o ilości osób, które znały na pamięć teksty jego piosenek, i które ledwo co śpiewały je pod sceną, łapiąc zadyszkę od ciągłego skakania. I, mimo że już nie mogłam się doczekać ostatniego koncertu, stwierdzam z przykrością, że Podsiadło był na scenie zdecydowanie za krótko.
And the last but not least... Męskie Granie Orkiestra. Nawet pisząc tę nazwę mam na plecach ciarki. Stężenie talentu, umiejętności i geniuszu na wrocławskiej scenie sięgnęło poziomu "max" i w którymś momencie (chyba podczas psychodelicznego Szewc zabija szewca w wersji Olafa Deriglasoffa) w oczach prawdopodobnie zaczęły mi się świecić słowa "error" i "page not found", a styki w mózgu zaczęły się przegrzewać. Tak, to chyba był orgazm muzyczny. Nawet nie wiem, jak dobrze opisać to, co zobaczyłam i usłyszałam. Już sam początek był miłym zaskoczeniem - wielki tort urodzinowy dla Piotra Stelmacha i Krzyśka Zalewskiego, który cały koncert zagrał na nowej (przepięknej!) gitarze. Jednak tu nie koniec zaskoczeń - każda z piosenek była coraz lepsza, każdy artysta stawiał poprzeczkę coraz wyżej... nawet Bokka wystąpiła razem z MGO!
No i na koniec, oficjalnie to napiszę, jako że od koncertu nie jestem w stanie mówić: ja, jak i tysiące ludzi pod sceną, przyczyniliśmy się do złamania tradycji Męskiego Grania, która istniała od 2010 roku - MĘSKIE GRANIE ORKIESTRA WYSZLI PRZEZ NAS NA BIS.
Więc teraz challenge dla Was, Żywiec: przebijcie to!
0 komentarze: